Miała cztery latka, gdy po raz pierwszy pomyślała o dzieciach z domu dziecka. Bo to wówczas zmarł jej tata, a w domu zrobiło się jakoś pusto. - Marzyłam, żeby mama wzięła do nas porzucone dziecko - wspomina Iwona Szmigiel, z wykształcenia nauczycielka, prywatnie żona z 39-letnim stażem małżeńskim, mama dwóch dorosłych córek i babcia pięciorga wnucząt. Po studiach uczyła dzieci w klasach I-III, a dorosłych - języka rosyjskiego. Przez moment była dyrektorką szkoły łyżwiarskiej. Ale ta rola jej się nie spodobała, bo kontakt z dziećmi był prawie zerowy.
Nauczaniem zajmuje się również jej mąż Mariusz, w domu zwany Markiem. Od ponad 30 lat jest historykiem. Uczył m.in. licealistów w XXXIV LO oraz przyszłych muzyków ze szkoły przy ul. Sosnowej. Przez 13 lat pracował razem z żoną w wiejskiej szkole pod Łodzią. Prosto stamtąd chcieli przenieść jako wychowawcy do domu dziecka pod Piotrkowem. Ostatecznie nic z tego nie wyszło. Kilka lat temu pan Marek przeszedł na emeryturę i historię wykłada już tylko na pół etatu.
Dużo wcześniej z bycia nauczycielką zrezygnowała pani Iwona. Po czterdziestce postanowiła spróbować sił w biznesie. W Europejskim Funduszu Leasingowym wytrzymała kilka lat. - Dzięki korporacji poznałam świat z mniej idealistycznej strony. Ale brakowało mi pracy z dziećmi. A do tego przeżywałam notoryczny stres z powodu ogromnej odpowiedzialności finansowej - opowiada.
W międzyczasie przytrafiły się kolejne inspiracje do zmiany zawodu. W święta gościli dwie nastolatki z domu dziecka. Później były programy telewizyjne o porzuconych dzieciach z Litwy. A w 2003 r. ich kuzynka urodziła Julkę, która ma zespół Downa oraz liczne niepełnosprawności. - Poczułam wówczas jeszcze większą tęsknotę za robieniem czegoś z sensem. Pomyślałam o rodzinie zastępczej - komentuje pani Iwonka. - Wiedziałem, że w firmie leasingowej psychicznie by się wykończyła, więc zgodziłem się dla dobra żony - dodaje ze spokojem jej mąż.
Calineczka z domu dziecka
Z całej grupy, która skończyła kurs, tylko oni poszli doszkalać się na rodziną specjalistyczną opiekującą się dziećmi niepełnosprawnymi lub ciężko chorymi. Bo chcieli pomagać takim osobom jak córeczka ich kuzynki. - Na kursie nie lukrowano, co bardzo dziś doceniam. Mówiono, co nas czeka. Byliśmy więc przygotowani na najgorsze. Wyobrażałem sobie, że to będą dzieci głęboko upośledzone, leżące, po porażeniach - wspomina pan Mariusz. - A do tego panie prowadzące podkreślały potrzebę kontaktów z rodzinami biologicznymi. Markowi trudno było to wówczas zrozumieć - komentuje pani Iwonka, a mąż wcale nie zaprzecza: - Przyznaję. Wtedy tego nie pojmowałem. Teraz wiem, że to dobry kierunek.
Tamten okres pamięta również ich młodsza córka, Ewa, dziś po trzydziestce, mama prawie 3-letnich bliźniaczek: Marianki i Lilianki. - Mama biegła na szkolenie po pracy. Ale wcale nie wydawała się zmęczona. Wręcz przeciwnie - towarzyszył jej wielki entuzjazm. Gdy ktoś pytał rodziców, czy będą wybierać dziecko, czy przyjmą pierwsze, które zostanie im wskazane, odpowiadali zawsze „Własnych dzieci też się nie wybiera”. Nie wiem, czy teraz też by tak powiedzieli, choć nam trafiła się przecież przewspaniała Oliwka - komentuje Ewa Szmigiel-Szkop.
Oliwię poznali, gdy miała 3,5 roku. Cały ten czas spędziła w Domu Dziecka dla Małych Dzieci przy ul. Lnianej. Miała skierowanie do adopcji, ale potencjalni rodzice obawiali się jej niepełnosprawności. Bo Oliwka urodziła się z achondroplazją, czyli genetyczną chorobą prowadzącą do karłowatości. - Ludzie boją się dzieci, u których widać niepełnosprawność. I ci sami ludzie są gotowi adoptować dziecko z FAS-em [alkoholowy zespół płodowy - przyp. red.], które z pozoru wygląda całkiem normalnie, ale konsekwencje choroby w rozwoju emocjonalnym i społecznym mogą być ogromne - komentuje pani Iwonka.
Pierwsze spotkanie z Oliwką? - Zobaczyliśmy maleńką dziewczynkę. Jak Calineczka. I ta Calineczka zaczęła przy nas strasznie płakać - wspominają. Odwiedzali ją dwa razy w tygodniu. Martwili się, co będzie, gdy latem pojadą na wakacje. - W domu dziecka uważano, że nasze wizyty są jej obojętne. A jak wyjechaliśmy, to okazało się, że była bardzo smutna i wciąż na nas czekała - relacjonują.
Całą złość Oliwka wyładowywała później na zastępczej mamie. - Bardzo się siliłam, ale długo wydawało się, że na nic. Jak szłam do domu dziecka, to zawsze miałam przy sobie Milky Waya i soczek, więc Oliwka podbiegała do mnie, brała wyprawkę i zmykała do Marka. Bo jego bardzo polubiła - wspomina pani Iwonka. Oliwka uśmiecha się, gdy słucha opowieści rodziców. - A pierwsze słowa, jakie wypowiedziałam, to były „moja tata” - komentuje.
Adaś „dostał” nowe dłonie
Razem z Oliwką w ich domu zamieszkała także nastoletnia dziewczynka, która w domach dziecka spędziła połowę życia. - Pozornie wydawała się niepokiereszowana. Wiedzieliśmy jedynie, że ma upośledzenie umysłowe w stopniu lekkim. Ale okazało się, że jest niebezpieczna dla innych dzieci, zwłaszcza małych i niepełnosprawnych. Poinformowaliśmy o tym szkołę. Przez rok chodziliśmy z nią na terapię. Bez efektów. Ostatecznie dostała skierowanie do ośrodka socjoterapeutycznego. Dziś już wiemy, że w domu dziecka nas okłamano. Panie zapewniały, że to urocza nastolatka, która bardzo chce mieszkać z rodziną. Prawda była zupełnie inna. Dlatego zawsze trzeba dokładnie przejrzeć dokumenty dotyczące dziecka, zanim podejmie się decyzję o wspólnym życiu. Ale wtedy byliśmy naiwni - opowiadają.
Gdy Oliwka miała sześć lat, jej rodzice przyjęli do rodziny chłopca w podobnym wieku. Adaś* miał zdeformowane palce rąk i nóg. Mama nie poradziła sobie z opieką, ale utrzymywała regularny kontakt z synem. - Mimo że Adaś był trochę opóźniony w rozwoju, czuliśmy, że nie powinien iść do szkoły specjalnej. Że te zaległości można nadrobić. I tak się stało. Zawalczyliśmy o odroczenie, a po roku Adaś poszedł do szkoły z oddziałami integracyjnymi. Radził sobie naprawdę dobrze - wspomina pani Iwonka. - To był taki nasz Forrest Gump. Na początku miał małe pojęcie o świecie. Jak pierwszy raz zobaczył u nas z okna zachód słońca, to pytał „Pani, a co to jest?”. I potrafił dociekać, czy brałam udział w jakiejś wojnie, np. II światowej. Miał za to genialną pamięć, więc szybko przyswajał nowe wiadomości - komentuje Ewa.
Rodzina zadbała także o „naprawienie” jego palców. - Początkowo nie umiał zapiąć sobie guzika w spodniach, ani zawiązać butów. Ale jeździliśmy z nim i jego mamą - bo to ona była opiekunką prawną - do Kliniki Chirurgii Ręki w Poznaniu. Przeszedł tam dwie operacje. Dzięki nim mógł normalnie ruszać palcami, pisać oraz używać noża i widelca. To był sukces - relacjonują.
Przy Adamie poczuli na własnej skórze, jak ważne są kontakty z rodziną biologiczną dziecka. - Adam identyfikował się ze swoimi krewnymi. Chciał spotykać się z mamą, bratem i dalszą rodziną. Zresztą my mówiliśmy jego mamie, że nie zabieramy jej dziecka. Zaufała nam. Pisze do nas do tej pory. My byliśmy dla Adama ciocią i wujkiem - mówi pan Marek. - Miłości sobie nie wyznawaliśmy, ale czuł się ze mną blisko związany. Za to mąż odpowiadał za utrzymywanie porządku. Widać było, że Adaś tej kategoryczności też potrzebuje - dopowiada pani Iwonka.
Od Pędziwiatrów do mistrzostw świata
Mocniej zaskoczył ich tylko kilka razy. - Gdy po pewnym czasie sąd wyraził zgodę na spędzanie weekendów z mamą, to okazało się, że podczas tych spotkań Adaś chodził na rynek Manufaktury żebrać „na chore ręce”. A w górach, gdzie jeździliśmy wszyscy razem na narty, opowiadał nieznajomym osobom, że jest głodny i potrzebuje pieniędzy na jedzenie. Wydało się, gdy ktoś zobaczył go przy szwedzkim stole w naszym ośrodku wczasowym. „A mówiłeś, że nie dają ci jeść?”. Długo o tym rozmawialiśmy i Adam chyba zrozumiał, że przesadził - wspominają.
Spędzili razem z nim kilka ładnych lat. Cieszy ich, że chłopiec zamieszkał z dalszą rodziną, która uznała, że jest gotowa się nim zaopiekować. A Oliwka nie ukrywa, że też ucieszyła się z wyjazdu Adama. Tyle że z innego powodu. - Rywalizowaliśmy ze sobą. Denerwowało mnie, jak mama mówiła „Adaś to, Adaś tamto” - komentuje Oliwia. I przyznaje, że chyba była zazdrosna. W rzeczywistości powodów do zazdrości nie miała. Bo rodzice poświęcali jej mnóstwo uwagi. Zaczęło się od rehabilitacji w „Matce Polce”. Logopedia, ćwiczenia, basen, metoda Weroniki Sherborne. Dość szybko zorientowali się, że Oliwka jest bardzo sprawna i muzykalna. Zanim poszła do szkoły, już tańczyła w Pędziwiatrach. A do tego śpiewała i grała na flecie. W konkursach fletowych szło jej całkiem nieźle. A na nartach do dziś jeździ jak pewniak. Jako pierwszoklasistka poszła do klubu pływackiego. I rywalizowała z pełnosprawnymi rówieśnikami. Z czasem jednak długość nóg i rąk uniemożliwiła dalsze treningi w „normalnym” klubie, a takiego dla osób niepełnosprawnych jeszcze wówczas w Łodzi nie było. Przerzuciła się więc na szermierkę. Machała szablą w IV, V i VI klasie, ale przerwała z powodu bólu kolan. Prawdziwą pasję odkryła przed dwoma laty. - Spotkaliśmy faceta z achondroplazją. I to on powiedział nam o badmintonie. Od razu poczułam, że to coś dla mnie. Sport, który wymaga szybkości, a tego nauczyła mnie szermierka, i wytrzymałości, którą wyćwiczyłam podczas pływania. A do tego w badmintonie dużo się dzieje - komentuje Oliwka. Szło jej tak świetnie, że po ośmiu miesiącach była już gotowa na mistrzostwa świata. I choć jest jedną z najmłodszych niskorosłych zawodniczek na świecie, to do Łodzi wraca z medalami. Trenuje kilka razy w tygodniu. Od niedawna - razem z pełnosprawnymi w Akademickim Związku Sportowym Uniwersytetu Medycznego. Od roku jest w kadrze Polski. - Gdy jeszcze nie była, to sami finansowaliśmy wyjazdy, np. ten do Korei Południowej - mówi pani Iwonka. Ale równie szybko dodaje, że jeśli się rodzice postarają, to są w stanie otrzymać dodatkowe pieniądze z różnych projektów i grantów. - Co roku pisaliśmy wnioski. Oliwka była m.in. podopieczną Fundacji TVN „Nie jesteś sam”. Po prostu trzeba działać, a nie narzekać na niskie wynagrodzenia - komentuje.
Oni sami sporo zainwestowali nie tylko w rozwój sportowy Oliwki, lecz także w jej zdrowie. - Śmiejemy się , że jest bardzo doinwestowana - mówi jej mama. Najdroższa była terapia hormonalna, której NFZ nie refunduje. Miesięcznie płacili za zastrzyki od 1,2 tys. zł do nawet 2 tys. zł. Terapia trwała siedem lat. Dzięki niej Oliwka jest jedną z wyższych osób z achondroplazją na świecie.
„Wszyscy się rozwinęliśmy”
Z roku na rok Oliwka jest coraz bardziej ich. Pod koniec podstawówki uznała, że chce zmienić nazwisko, więc do gimnazjum poszła już jako panna Szmigiel. Gdy wytyka mamie jakieś błędy, to mówi z przekorą „Mam to po tobie”. Albo „Wyssałam to z mlekiem matki”. - To była trudna relacja, a tarcia trwały dość długo. Ale czułam, że więź i miłość pomiędzy nami powoli się rodzą - opisuje pani Iwonka. Od początku była przekonana, że Oliwka jest osobą wyjątkową. - Jak szłam ulicą, to wydawało mi się, że wszyscy wokół widzą, jak wspaniałą mam córkę. Byłam nią zawsze zachwycona. I ona w tym przekonaniu wyrosła. Może dlatego jest tak radosna, chętna, by czerpać z życia jak najwięcej, i nie boi się zawalczyć o własne zdanie.
Reszta rodziny jest z nią równie blisko. Ewa traktuje Oliwkę jak własną siostrę. - Zawsze mówię, że mam dwie siostry. Dzięki Oliwce niepełnosprawność stała się dla mnie czymś oswojonym. Zresztą ja już nie widzę jej jako osoby niepełnosprawnej. Ale gdy ktoś się na nią gapi, to jestem jak lwica - komentuje Ewa. Choć przyznaje też, że kiedyś trochę się gubiły w relacjach. Bo Oliwka jest od niej dużo młodsza. - Jedno wiem na pewno - jest ode mnie ładniejsza i mądrzejsza. Chętnie pomaga mi przy moich dziewczynkach. I jest w tym dobra. A ja mam do niej zaufanie. - komentuje Ewa.
Gdy jesienią 2018 r. 15-letnia Oliwka wróciła z mistrzostw Europy we Francji z trzema medalami, o jej sukcesie pisaliśmy na facebookowym profilu kampanii Rodzina Jest dla Dzieci. W komentarzach posypały się gratulacje dla Oliwki i słowa uznania dla jej rodziców. Ewa napisała „Siostry pękają z dumy. Rodziców wygrałyśmy wszystkie na loterii”, a jej starsza siostra Natalia, od ponad 10 lat mieszkająca z mężem i dziećmi w Szwajcarii, skomentowała prawdziwie od serca: „Ja jako najstarsza siostra dodam, że to my dzięki Oliwce się przede wszystkim rozwinęliśmy i poznaliśmy, co to znaczy bezwarunkowa miłość”.
Na początku 2019 r. państwo Szmigiel świętowali 39. rocznicę ślubu. Starszym córkom nieco to umknęło, ale - jak mówi rodzina - honor sióstr uratowała Oliwka. Rodzicom podarowała kieliszki z wygrawerowanymi imionami oraz stworzony specjalnie dla nich obrazek. Niczym w krzyżówce układają się jeden po drugim przymiotniki: dobrzy, kochający, oddani, odpowiedzialni, cierpliwi, uczciwi, dzielni, a hasło tej krzyżówki może być tylko jedno - rodzice. Żeby nie było wątpliwości, jest jeszcze podpis: „Kocham Was! Oliwka”.
tekst: Karolina Tatarzyńska, zdjęcia: archiwum rodzinne
*Imię chłopca zostało zmienione.