Ona chciała potańczyć, by odstresować się po maturze. On przyjechał do podłódzkiego wówczas Andrzejowa na przepustkę z bazy wojskowej w Skierniewicach. I tak poznali się na dyskotece. W tym roku Renata i Janusz Zalewscy będą świętować 28. rocznicę ślubu. Dwoje dorosłych dzieci już wyfrunęło z domu, ale wciąż mieszka z nimi 15-letni Kuba. Rodzicielstwo i chęć pomagania mają jednak we krwi, więc nie poprzestali na wychowaniu własnych dzieci. Pani Renatka pracowała w biurze i w sklepie, ale dopiero jako mama zastępcza poczuła, że jest na właściwym miejscu. A pan Janusz od lat wiedział, że chce zrobić coś dla innych. - To zostało we mnie z dzieciństwa. Miałem 12 lat, a mój brat - cztery. Chciał iść ze mną do kolegów. Ale mu odmówiłem. Gdy wyszedłem, zmarł w pożarze stodoły. Jemu nie pomogłem, więc uznałem, że trzeba będzie pomóc komuś innemu - wspomina.
Krótko po narodzinach Kubusia pani Renata przeczytała w „Przyjaciółce” o wcześniaku porzuconym przez rodziców. - To dla niego skończyliśmy kurs na rodziców zastępczych. Ale zgłosiliśmy się jako drudzy i ostatecznie zamieszkał z rodziną nr 1 - wspomina. Później zrobili kolejne podejście do rodzicielstwa zastępczego. Ale byli tylko rodziną tymczasową, na czas prowadzenia sprawy sądowej. Gdy Kubuś został przedszkolakiem, jego rodzice znów natknęli się w prasie na poruszającą historię. Przemek miał 3,5 roku i całe dotychczasowe życie spędził w szpitalu w Ostrowie Wielkopolskim. Życia poza szpitalem nie znał, bo z powodu choroby nie mógł być w domu dziecka. Z jego krtani wystawała tracheostomijna rurka. Inaczej oddychać nie umiał. - Gdy z nami zamieszkał, nie chodził i nie mówił. Znał tylko słowo „baba” - komentują Zalewscy.
Przemek i Kuba wychowali się niemal jak bliźniacy, bo dzieli ich jedynie 1,5 miesiąca. Dziś po rurce w szyi Przemka nie ma już śladu, a on zdołał podgonić rozwojowe zaległości. - Gdy nauczył się mówić, to po pięć razy dziennie dopytywał, czy na pewno po niego przyjedziemy do przedszkola, czy nikt już go nie zostawi. Teraz nie pyta, bo wie, że jest nasz - opowiadają rodzice.
Pół roku po Przemku do rodziny dołączyła roczna Gabrysia. Zobaczyli ją po raz pierwszy w telewizyjnym programie „Kochaj mnie”. To był jeden z ostatnich odcinków. O dziewczynce z Brzegu koło Opola, która zmagała się z wrodzonym wodogłowiem i silną padaczką. Mieszkała w pogotowiu rodzinnym, ale potrzebna była rodzina na stałe. - Wada była tak znaczna, że lekarze nie dawali jej szans na dalsze życie. Miała nie dożyć drugich urodzin. A do tego czasu powinna leżeć sparaliżowana. A tu proszę... - opowiada pani Renatka. Kończyć zdania nie musi, bo Gabrysia właśnie maszeruje z różowym laptopem i wypakowanym po brzegi plecakiem. Szuka w nim telefonu i chce koniecznie pochwalić się, że umie wycinać. A jak już powycina, idzie do ogrodu bawić się z psami. - Mężowi nawet nie powiedziałam wówczas o tym wyroku. Ale był moment, gdy zadrżeliśmy. Pewnego dnia Gabrysia zachorowała na zapalenie stawów i przestała chodzić. Myśleliśmy, czy to już nie to najgorsze. Na szczęście później było tylko lepiej i spokojniej - wspomina pani Renatka.
Od kilku lat Gabrysia jest uczennicą szkoły specjalnej. Przed wakacjami uczyła się rysować kółeczka. A gdy coś nie idzie tak jak trzeba, natychmiast biegnie po pomoc do taty. - Gabrysia robi ze mną, co chce - deklaruje pan Janusz, gdy dostaje do ręki śrubokręt i ma zająć się naprawą kolejnej zabawki. Przez kilkanaście lat pracował jako motorniczy w łódzkim MPK. Później prowadził firmę budowlaną, a teraz jest złotą rączką w pobliskiej podstawówce. - I słabym ogniwem w rodzinie, o czym dzieci doskonale wiedzą. Bo żona wymaga i pilnuje, a ja staram się być dobrym policjantem. Luzuję śruby, a żona je przykręca - komentuje z uśmiechem.
Od kilku lat w ich domu mieszka również Norbert. Jako jedyny z dzieci ma kontakt z rodziną biologiczną: mamą, tatą i babcią, więc do rodziców zastępczych mówi „ciociu” i „wujku”. Gdy trafił do Zalewskich, był już czwartoklasistą, ale wciąż nie umiał czytać. - Oj, pamiętam te początki. Z czytaniem to się całkiem poddałem, ale wujek walczył dzielnie. Ćwiczyliśmy na „Panu Kleksie” - wspomina Norbert. Walka się opłaciła. Teraz nauka idzie już dużo sprawniej, a Norbert powoli odkrywa swoje talenty. Lubi rysować i wkręcił się w karate.
W maju Zalewscy poszli na szkolenie z pierwszej pomocy zorganizowane dla rodzin zastępczych w Fundacji Gajusz. To tam, w Pałacu, czyli stacjonarnym hospicjum dla dzieci, zamieszkała w 2014 r. Juleczka zwana Walentynką, bo przywieziono ją 14 lutego. - Przyjechała w stanie krytycznym, jako umierający noworodek. Było wiadomo, że wkrótce umrze. Wiedzieliśmy, że to kwestia godzin, może dni. Problemy z ciśnieniem wewnątrzczaszkowym były ogromne. Dlatego nasi lekarze odesłali ją do „Matki Polki” na zabieg wstawienia zastawek. Po to, by umieranie stało się mniej bolesne. Zresztą podczas zabiegu prawie zmarła. A później były jeszcze ze dwa takie momenty - wspomina Tisa Żawrocka-Kwiatkowska, założycielka i prezeska Fundacji. Wszystkie kryzysy Julka przetrwała. - A później dała medycynie prztyczka w nos. Trudno przecież rozwijać się, jeśli mózgu nie ma prawie wcale. Ale ona postanowiła wykorzystać to, co ma - komentuje. Kompletnym zaskoczeniem dla pracowników Pałacu była jej reakcja na hasło „zdejmij skarpetkę”. - Nie miała chyba nawet roku, gdy jej ulubiona lekarka wypowiedziała po raz pierwszy to zdanie. I Julka zawsze tę skarpetkę zdejmuje - relacjonuje szefowa Gajusza. A później okazało się, że lubi zabawę w chowanego. Jak każde zdrowe dziecko przykrywała czymś buzię i udawała, że jej nie ma, a gdy ktoś z Pałacu ją znajdował, to wybuchała dzikim śmiechem. Umiała również wyraźnie żądać, by włączono ulubioną bajkę. W przeciwnym razie odmawiała jedzenia. A jadła przez długi czas tylko niebieską łyżką.
W Pałacu Julka mieszkała przez cztery laty. - Za długo, bo też za długo mieliśmy nadzieję, że wróci do rodzinnego domu. Wiosną usłyszeliśmy, że jednak nie będzie to możliwe. Już mieliśmy szukać rodziny zastępczej. Ale nawet nie zdążyliśmy, bo na szkolenie przyjechali państwo Zalewscy - opowiada prezeska. - Mąż był w sobotę, a ja w niedzielę. Przy okazji zwiedziłam Pałac. W jednej z sal leżała Julka. Spojrzałam na nią i już wiedziałam - wspomina pani Renatka. - A ja też nie miałem wątpliwości, jak zobaczyłem tego brzdąca - dodaje jej mąż.
Gdy przyszła na spotkanie cała rodzina Zalewskich, razem z dziećmi, to szefowa fundacji tłumaczyła im, jak trudną podejmują decyzję. I że do czasu zakończenia postępowania sądowego mają prawo się rozmyślić. Przerwał jej pan Janusz. - Pani Tiso, jak żonie wymsknęło się przy stole „moja Julka”, to już wiedziałem, że jest pozamiatane. Ona jest nasza.
I miał rację. Juleczka wprowadziła się do nich pod koniec czerwca. Początkowo karmiona była przez sondę. - Trochę się baliśmy. Tej sondy, wlewania w nią papek. Bardzo nas ucieszyło, gdy ją sobie wyciągnęła - opowiada pan Janusz. Teraz Julka pije jak mały ptaszek - ze strzykawki. Za to zaczyna jeść jak dorosła osoba. Ziemniaki, mięso. Powoli uczy się gryźć kanapki. - Policzki miała wcześniej zapadnięte, ale już nie ma. Bo w ciągu dwóch miesięcy zdążyła przytyć. To najlepszy dowód, że miłość i rodzina potrafią zdziałać cuda. Nawet w najlepszym hospicjum tak się nie dzieje - komentują. - Staramy się pokazywać dzieciom zwykłe, codzienne czynności. Zabieramy je do kuchni i do ogrodu. Ale przepisy zabraniają nam wychodzić z pacjentami Pałacu poza jego teren. Te dzieci nie znają więc normalnego życia - komentuje szefowa Gajusza.
Już po kilku tygodniach Zalewscy widzą zmiany w zachowaniu Julki. - Wcześniej miała swój świat i trudno było nawiązać z nią kontakt. Ale żona już ją naprowadza na właściwe tory. Teraz Juleczka doprasza się noszenia na rękach. I poznaje świat. Przedwczoraj podrzuciła do góry szufelkę ze śmieciami, a wczoraj przekopała kwiatki w ogródku - opowiada pan Janusz. Gdy w wakacje pojechali nad Balaton, Julka szalała z radości w wodzie. Nikt nie wie, jak będzie postępował jej rozwój. - Bo Julka jest jednym wielkim zaprzeczeniem całej medycznej wiedzy. A do tego żywym przykładem, że w medycynie jest jeszcze wiele tajemnic. A największą z nich jest ludzki mózg - komentuje Tisa Żawrocka.
Plany na najbliższy czas? - Chcemy zmienić samochód na 9-osobowy, a w piwnicy ma powstać sala do rehabilitacji - wylicza pan Janusz. - Już teraz myślimy o kolejnym dziecku. Ale wiemy, że będziemy na nie gotowi dopiero w przyszłym roku - dodaje pani Renatka. Na pytanie, czy trudno jest pokochać nie swoje dzieci, reagują zdziwieniem. - Jak to nie nasze? - uśmiecha się pan Janusz. - Przecież mówią do nas „mamo” i „tato”. A Renia walczy jak lwica o ich sprawy. Ktoś kiedyś zapytał jednego z chłopców, czego by chciał. A on na to: „Żeby mnie ktoś pokochał”. Jak to usłyszałem, poszedłem na górę, żeby się wypłakać - komentuje. Choć przyznaje, że na początku może i jest trochę nieufności. - Trzeba się poznać, „obwąchać”. Ale przy Julce to już poszło z automatu. Cyk i jesteś nasza.