Aż w końcu zdarzył się wypadek i jedno z dzieci trafiło do szpitala. Do ich domu przyjechała wtedy policja, a później nasi pracownicy, żeby zabezpieczyć dzieci. Gdy weszli do środka, to ta maleńka dziewczynka leżała na podłodze w gondoli od wózka, przykryta brudną pieluchą i jesiennymi liśćmi. Skąd się tam wzięły? Pewnie po spacerze nikt nawet nie odgarnął ich z maleństwa.
Po wypadku całe rodzeństwo trafiło do jednego z łódzkich domów dziecka. Początkowo mama i tata bardzo się starali. Zapewniali, że nie odpuszczą i odzyskają swoje dzieci. Dość szybko jednak znużyły ich starania. Z czasem pojawiali się w placówce coraz rzadziej i rzadziej, aż zaczęli znikać z pola widzenia na długie tygodnie. Gdy znów czuli się na siłach, to wpadali do domu dziecka, żeby pobawić się ze starszymi dziećmi. Zosia wciąż prawie dla nich nie istniała…
I tak zostało do dziś. Jej rodzeństwo miało więcej szczęścia niż ona. Część dzieci trafiła do krewnych, a niektóre zamieszkały w rodzinie zastępczej niezawodowej. Wydawało się, że gdy sąd pozbawi rodziców władzy nad Zosią, to jej sytuacja wreszcie się poprawi. I tak się w końcu stało. Ale doszło do kolejnych komplikacji i postanowienie nie mogło się uprawomocnić, więc dziewczynka nie może zostać zgłoszona do adopcji. Jest w formalnym zawieszeniu.
Nadzieją dla niej pozostaje rodzina zastępcza. Wyjątkowa i cierpliwa. Taka, która ma czas i chęć, by poczekać, że Zosieńka otworzy się na kontakt i wreszcie zaufa. Rodzina, która zrozumie, jak trudno być dzieckiem najmniej kochanym i najbardziej porzuconym z całego rodzeństwa...