Jestem od tego, by pokazać mu świat

Jestem od tego, by pokazać mu świat

Przez trzy lata była wolontariuszką w Tuli Luli. I rozmyślała o byciu rodziną zastępczą dla dziecka, które nie ma szans na adopcję. Ale nie spodziewała się, że kilka miesięcy później pozna chłopca z zespołem Downa.

tekst: Karolina Tatarzyńska
zdjęcia: Tomasz Ogrodowczyk

O sobie mówi, że jest nauczycielką z powołania. - Zawsze lubiłam bawić się w szkołę. Ustawiałam sobie misie, uczyłam je i prowadziłam szkolny dziennik - wspomina Agnieszka, anglistka z prawie 20-letnim doświadczeniem. Ale to wcale nie języki obce były jej pierwszą pasją. Najpierw pokochała muzykę i fortepian. Maturę zrobiła w szkole muzycznej przy ul. Sosnowej. - Gdy miałam 16 lat, doświadczyłam duchowego przeżycia. Nawróciłam się, zostałam chrześcijanką, a po roku wstąpiłam do Kościoła Zielonoświątkowego, w którym jestem do dziś. To właśnie w liceum uznałam, że samo granie na instrumencie mi nie wystarcza. Poczułam, że chcę iść w stronę pomagania. Założyliśmy chrześcijański zespół muzyczny. Jeździliśmy do więzień i poprawczaków, by opowiadać o Ewangelii i dawać ludziom nadzieję na nowe życie, nawet za kratami - opowiada.

Nic dziwnego, że po maturze wybrała pedagogikę opiekuńczo-wychowawczą, a pracę magisterską napisała o ośrodku dla uzależnionych. To na studiach po raz pierwszy odwiedziła dom dziecka. - Poznałam tam maleńką dziewczynkę. Nie miała obu rączek. Bardzo to przeżyłam - komentuje.

„Chciałam wrócić do pomagania”

Z czasem doszły kolejne kwalifikacje zawodowe - angielski w Kolegium Języków Obcych, dzięki któremu prawie przez 20 lat pracowała w gimnazjum i podstawówce, oraz podyplomowa socjoterapia, do której zachęciła ją dyrekcja szkoły. - Przez kilka lat prowadziłam w szkole zajęcia dla dzieci mających życiowe trudności. Rozmawialiśmy o emocjach i uczuciach. Ale przede wszystkim uważnie ich słuchałam. Dzieci się odkrywały. Opowiadały o skrywanych talentach i marzeniach. Jeden chłopiec, którego nikt o to nie podejrzewał, bo uchodził za łobuziaka, marzył o byciu kucharzem - relacjonuje.

Wiele decyzji konsultowała z „górą” w czasie modlitwy. Jedną z nich była chęć powrotu do idei pomagania. Na Facebooku przeczytała, że Fundacja Gajusz otwiera preadopcyjny ośrodek Tuli Luli. I że będą potrzebni wolontariusze. - Nagle poczułam, że chcę spróbować. Samą mnie to zaskoczyło, bo byłam przyzwyczajona do pracy z młodzieżą i dorosłymi - opowiada.

Na pierwszym spotkaniu poznała historię fundacji: - Tisa poszła na taki układ z Bogiem, że jeśli jej malutki wówczas synek Gajusz wyzdrowieje, to ona zrobi wszystko, co może, by dzieci nie umierały w samotności tak jak dziewczynka z domu dziecka, która odeszła w szpitalnym pokoju obok Gajusza. Synek wyzdrowiał, a ona założyła fundację. Ta opowieść wydała mi się bliska. I tak w 2016 r. zostałam wolontariuszką w Tuli Luli. Dość szybko przekonałam się, że mogę pokochać dziecko, którego sama nie urodziłam. Z jednej strony cieszyłam się, gdy te dzieci szły do adopcji, a z drugiej bardzo przeżywałam rozstania. Po kolejnym pożegnaniu zadałam sobie pytanie, czy byłabym w stanie opiekować się kimś na stałe. Myślałam o dziecku, które nie ma szans na adopcję i wymaga szczególnej opieki. Oprócz tej myśli miałam w głowie mnóstwo obaw: że jestem sama, że za stara, co z pracą i jak sobie poradzę. Wszystkie te wątpliwości rozwiały się podczas niby przypadkowych rozmów z ludźmi. Sporo wyczytałam także na stronie rodzinajestdladzieci.pl - opowiada.

Zdrowe dzieci idą do adopcji

Jesienią 2018 r. poznała Dominika. Miał miesiąc, zapalenie płuc i leżał w szpitalu. - Latem „oddałam” do adopcji moje poprzednie dziecko z Tuli. Po rozstaniu fundacja zawsze daje czas na odpoczynek. Wtedy jest się takim wolontariuszem do „gaszenia pożarów”. Mojej pomocy potrzebował chłopiec w szpitalu. Gdy weszłam, leżał sam w pustej sali, a weflon sterczał mu jak antenka. Pielęgniarki chciały go poprawić, a on straszliwie rozpaczał. Po powrocie do sali mocno przytuliłam Dominisia, a on już po kilku minutach zasnął - wspomina.

Właściwie to nawet nie wiedziała, że idzie do chłopca z zespołem Downa. - To było pierwsze, co wówczas zobaczyłam. Ogarnęło mnie wzruszenie i współczucie. Dziś już sama nie wiem, czy to się wtedy bardziej rzucało się w oczy niż teraz, czy po prostu z czasem przestałam widzieć w nim chore dziecko - komentuje. I przyznaje, że zawsze starała się pomagać w Tuli Luli dzieciom mniej popularnym, takim, do których jest mniej chętnych wolontariuszy. Gdy Dominik wrócił ze szpitala do swojego tymczasowego domu, pracownicy fundacji zaproponowali Agnieszce, by została jego wolontariuszką. - A ja coraz częściej myślałam o założeniu rodziny zastępczej. I to wcale nie dla Dominika. Myślałam o jakimś starszym dziecku z domu dziecka, bo przecież jestem po czterdziestce - opowiada.

Sytuacja prawna Dominika była uregulowana już dwa miesiące po jego narodzinach. Teoretycznie mógłby iść do adopcji. W praktyce chętnych nie było. - Wszystkie zdrowe dzieci trafiają z Tuli Luli do rodzin adopcyjnych. Dla dzieci chorych, nawet tych śmiertelnie, znajdujemy kochające rodziny zastępcze - komentuje Tisa Żawrocka-Kwiatkowska, szefowa Fundacji.

Plan dnia: lekarz, pianino i śmiech

W Gajuszu wszyscy z troską myśleli o przyszłości Dominika. Aż wreszcie ktoś zadał Agnieszce to pytanie: - Czy rozważam zostanie dla niego rodziną zastępczą. Nad odpowiedzią wahałam się kilka tygodni. To nie była spontaniczna decyzja. Bo wiedziałam, że będzie wymagać całkowitej zmiany w życiu. Odwiedziłam nawet szkołę specjalną, żeby poznać młodzież z zespołem Downa. Tak duży kontrast między słodkim Dominisiem a nie zawsze słodką i chorą młodzieżą był dla mnie jak terapia szokowa. Ale po kilku godzinach napięcie puściło, a szok ustąpił. Dlatego gdy tylko dowiedziałam się, że Dominiś ma trafić do specjalistycznego domu dziecka, bo szans na adopcję nie ma, uznałam, że czas podjąć decyzję.

Od połowy 2019 r. mieszkają już razem, w niewielkim domku pod Łodzią. - Im bardziej poznawałam Dominika, tym bardziej widziałam, jak bardzo jest wyjątkowy. Przestałam dostrzegać zespół Downa. Widzę za to jego ogromny potencjał i miłość do ludzi. Spodziewałam się problemów, ale na razie ich nie doświadczyłam. Oczywiście chodzimy prawie codziennie na różnego rodzaju terapie: wczesne wspomaganie rozwoju, rehabilitację i do logopedy. Do tego wizyty u kilku specjalistów. I jeździmy do ośrodka pod Warszawą, gdzie Dominiś miał operację laryngologiczną, na którą Fundacja Gajusz zorganizowała zbiórkę pieniędzy. Ale te wszystkie codzienne obowiązki nie są wcale problemem. To jest coś, co idąc na kurs dla rodzin zastępczych, wpisałam sobie w życiowy plan. Najważniejsze jest dla mnie, żeby Domiś był szczęśliwy. Wszelkie trudny rekompensuje mi jego uśmiech. Poza tym my się ze sobą naprawdę świetnie dogadujemy. Lubimy sobie razem muzykować na pianinie, oglądać książeczki i śmiać się na cały głos. A tak najbardziej to Dominik lubi obserwować świat, a ja jestem od tego, żeby mu ten świat pokazywać.

Facebook