Gosia i Zbyszek pogotowie rodzinne

Najtrudniejsze są rozstania

- Niektóre dzieci były głodzone, więc ciągle stoją pod lodówką. Inne boją się nawet uśmiechnąć. Albo mają FAS i godzinami odrabiamy z nimi lekcje. Ale i tak najtrudniejsze są rozstania. Bo tego nie da się nauczyć na żadnym szkoleniu

tekst: Karolina Tatarzyńska
zdjęcia: Małgorzata Druszcz

Inspiracja przyszła z rodzinnych stron pani Gosi. - W Świętokrzyskiem do dziś mieszka moja siostra. Gdy jej dzieci wyprowadziły się z domu, została pogotowiem rodzinnym - opowiada Małgorzata Wilamek, z wykształcenia ekonomistka po technikum. Początkowo mieszkała wraz z rodziną we Włoszczowie, później przenieśli się za pracą do Zawiercia, a ostatecznie osiedlili się w Łodzi, skąd pochodzi jej mąż Zbigniew. Gdy ich synowie - 24-letni dziś Bartek i młodszy o dwa lata Damian - byli w podstawówce, pani Gosia zaczęła pracować jako koordynator w firmie zajmującej się towarem w hipermarketach. - Ciągle byłam w pracy. Podobnie jak mąż, który prowadził warsztat samochodowy. Brakowało mi czasu dla siebie i rodziny. Chłopcy narzekali, bo wcześniej często byliśmy razem - wspomina. I to synowie wpadli na pomysł, żeby rodzice zostali rodziną zastępczą tak jak ciocia. - Obaj bardzo angażowali się w opiekę nad dziećmi z pogotowia mojej siostry. Ona sama nigdy nie narzekała, choć miała dzieci z trudną przeszłością. I to było dla nas najlepszą zachętą - komentuje pani Gosia. - Poza tym opiekę nad dziećmi traktowaliśmy jako coś oczywistego. U nas w domu dzieciaki ciągle się przewijały. Czasami opiekowaliśmy się synem i córką sąsiadki, która wyjeżdżała do pracy zagranicę. Później mieszkał u nas przez rok wnuk dalszej krewnej. Nigdy mi to nie przeszkadzało - dodaje pan Zbyszek Wilamek.

Szkolenie skończyli w 2011 r. a jednym ich z pierwszych dzieci był kilkuletni Adaś* przywieziony z interwencji. Ojca nigdy nie poznał, jego mama zniknęła, babcia poszła do więzienia, a dziadek nie najlepiej radził sobie z opieką. - To był bardzo bystry chłopak. Chłonął wszystko jak gąbka, Tyle że nasiąknął nie tą wodą co trzeba. W sklepie był zdziwiony, że płacimy za zakupy. Myślał, że można kraść. Któregoś dnia byliśmy w centrum handlowym. Wychodzimy i Adaś mówi „Patrz, jaką zaje...em zabawkę”. Poszliśmy oddać. Jak widział policję, krzyczał „Spier...my!”. Albo opowiadał „Zdzisiek tak zlał Kaśkę, że za kudły ją ciągnął po podłodze. Ale wiesz, wujek, jej to się należało”. Martwił się, czy dziadek sobie bez niego poradzi. Wspominał, jak oglądali razem filmy pornograficzne i pili piwo na kanapie. A to był przecież przedszkolak - relacjonuje pan Zbyszek.Złote dzieciaki

Krótko po nim w mieszkaniu Wilamków w kamienicy na Górnej zamieszkała trójka rodzeństwa: malutka Amelka, najstarszy Przemek i 6-letni Adam zwany od tej pory Adamem Dużym. - Jak wpadli, to biegali jak szaleni. „Patrz, tu telewizor, a tu komputer”. Byli zachwyceni. Pytali, czy możemy zostać ich mamą i tatą. Tłumaczyliśmy, że nie, że mają swoich rodziców, a my będziemy się nimi opiekować, dopóki rodzina nie wyjdzie na prostą - opowiada pani Gosia. Trafili do pogotowia z powodu przemocy w domu. Tata Amelki bił partnerkę i obu jej synów. Spokojnie zachowywał się jedynie wobec własnej córki. Panie z przedszkola zaalarmowały policję, bo Adam miał sińce na ciele i zjadał na podwieczorek po 10 kanapek. Okazało się, że jadł na zapas, bo ojczym wydzielał mu małe porcje. - Na początku nie mogli uwierzyć, że dostają do jedzenia to co my. Dopytywali „To my też możemy mięso?”. Ciągle stali pod lodówką. Przy śniadaniu już pytali o drugie, a przy obiedzie o kolację. W ich domu za karę był topiony ser. Czasami nawet bez chleba. I byli zamykani na strychu bez jedzenia i picia. Mówili, że najgorzej, jak chciało im się pić - wspominają. Adam Duży i Adam Mały stali się jak bracia. - Duży był obrotny, a Mały - taki trochę ciapowaty. Duży nosił Małemu plecaczek do przedszkola i buty mu wiązał. Tak zresztą do siebie mówili. Mały i Duży. Znajomi byli zdziwieni, że on się tak pięknie nim opiekuje - opowiada pani Gosia.

Z największą czułością pan Zbyszek do dziś wspomina Adama Dużego. - W przedszkolu ciągle były na niego skargi. Któregoś dnia mówię mu, że mam tego dość. Że chcę, żeby się lepiej zachowywał. A on mi na to „To niech mi wujek powie, co ja mam zrobić, żebym był taki grzeczny jak Mały”. A jak go w domu odsyłaliśmy do kącika przemyśleń, to biegł w podskokach, wesoło sobie podśpiewując. Takie to były kochane dzieci. No złote dzieciaki - komentuje.

Rodzeństwo mieszkało z nimi przez rok, a w tym czasie rodzice chodzili na terapię. Biegły psycholog sądowy ocenił, że dzieci mają szansę wrócić. Przez miesiąc rodzice zastępczy przygotowywali ich do powrotu do domu. - Jak tego ostatniego dnia ubrałam Amelkę do wyjścia, to zalała się łzami. A Adam Duży szlochał „Pamiętaj, że ja tu wrócę”. Tego dnia nigdy nie zapomnę. To był 28 września  - wspomina żona.

Czy to moje rodzice?

Jeszcze przez kilka lat po powrocie Wilamkowie utrzymywali kontakt z dziećmi i ich rodziną. - Zrobiliśmy wspólnego grilla, żeby dzieci miały frajdę. A później pytaliśmy od czasu do czasu, czy możemy ich odwiedzić. Gdy dzieci przychodziły w odwiedziny do nas, dopytywały „A kto teraz śpi w moim łóżeczku?” - relacjonuje pan Zbyszek. - Tylko raz byliśmy zaniepokojeni sytuacją w domu. Dzieci stały na baczność, takie wystraszone. Poruszyłam niebo i ziemię, żeby im pomóc. Dzięki temu zaczął z nimi intensywną pracę asystent rodziny. I polepszyło się. Jak poszliśmy następnym razem, to dzieci znów były sobą - mówi jego żona.

Gdy odeszli, najpierw Mały stanął w korytarzu i krzyknął „Hura! Cały dom nareszcie dla mnie”, ale później bardzo tęsknił za Dużym. Szybko znalazł jednak nowe zajęcie. Wziął przykład z Dużego i stał się opiekunem młodszej Emilki, która zachowywała się tak cicho i spokojnie, jakby jej nie było. - Tata Emilki zmarł, gdy chciał iść po wódkę, pomylił się i wyszedł przez okno. Z mamą nie czuła więzi, bo opiekowało się nią przeważnie starsze rodzeństwo. I to za nimi tęskniła. A mama czasami przychodziła na spotkania, a czasami nie. Raz trzeźwa, raz pijana. W środę miałam jej powiedzieć, że została pozbawiona praw i Emilka pójdzie do adopcji. Ale we wtorek zmarła z przepicia - wspomina pani Gosia.

Gdy do domu przyjechali na pierwsze spotkanie kandydaci na rodzinę adopcyjną, Emilka zapytała „Czy to przyjechały moje rodzice?”. - Aż mnie zatkało. Zerknęłam szybko na panią, a ona kiwnęła głową, że tak. „Emilko, nie wiem. Sama ich zapytaj”. Jak powiedziała „Czy wy będziecie moje rodzice?”, to oboje się popłakali. Od początku byli pewni, że to ich córka - komentuje. 

Znajdźcie mi taką rodzinę

U Wilamków mieszkała również 1,5-roczna Zosia, która bardzo źle znosiła zmiany opiekunów w domu dziecka. - Dość szybko stała się najbardziej uśmiechniętym dzieckiem, jakie mieliśmy. Jej mama przyszła w odwiedziny dopiero wtedy, gdy jej kazali. Długo z nią rozmawiałam. Zosi nie chciała, więc prosiłam, by dała jej szansę, zrzekając się praw. Tłumaczyłam, że nikt jej nie będzie źle oceniał. Po spotkaniu przestała się z nami kontaktować, ale zrzekła się praw, a Zosia poszła do adopcji - wspomina. Nowi rodzice chcieli, by była Zuzią, więc Wilamkowie mówili do niej podwójnym imieniem. - Ona wszystko łapała w mig. Jak słyszała szczekanie na podwórku, to mówiła rezolutnie „Puńcia, cicho!”, bo tak nazywa się nasz pies. Gdy odchodziła, to nawet nasz Bartek za nią płakał - wspomina pan Zbyszek. 

Jeszcze bystrzejsza była 4-letnia Klara, którą do domu dziecka zawiozła policja. Prosto z trawnika, na którym pilnowała śpiącej mamy. - Bardzo mądre dziecko. I pięknie mówiła, tak wyraźnie. „Tak, ciociu, słucham?”. Albo gdy przedszkolanka zapytała ją, co robi, odpowiedziała „A nie widzisz? Grzebię ci w torbie”. I równie pięknie potrafiła kłamać. A jak kłamała, to nóżką sobie tupała. Nam mówiła, że w przedszkolu ją głodzą. Babci powiedziała, że ją bijemy, mocno, pięściami po twarzy. Wiedzieliśmy, że bardzo chce zwrócić na siebie uwagę. Gdy ucinaliśmy od razu „Klara, nie kłam”, to już więcej do tego nie wracała. Gadała do nas jak dorosła. „Nie odejdę od was. Nie wyobrażajcie sobie, że mnie oddacie. Tu jest mój domek” - wspomina pan Zbyszek. Ostatecznie jednak Klara pokochała nowych rodziców. I ma tylko dla siebie mamę, tatę, dwie babcie i dziadka. Gdy poszła do adopcji, to Adam Mały już wiedział, o czym marzy. „Znajdźcie mi taką rodzinę”. - Mówiliśmy mu, że dopóki ma kontakt z dziadkiem, to nie może iść do adopcji. A ten dziadek naprawdę nie rokował. Mały miał wówczas siedem lat. Gdy dziadek nie przyszedł pięć razy z rzędu na spotkanie, przemyślał sprawę. „Wujek, nie przywoź mnie już tutaj. Chcę mieć mamę i tatę.” - wspominają.

Marzenie Adama się spełniło. Od kilku lat ma kochającą rodzinę. Do cioci Gosi i wujka Zbyszka przyjeżdża co roku na wieś. - Uczuciowo jest z nami bardzo związany. Nie chce, żebyśmy wiedzieli się o jego potknięciach. Zależy mu na naszej opinii.

Kajtek to był gość

Do dziś kontaktują się także z Kajtkiem i Kamilką. - Gdy poznaliśmy Kajtka, miał 3 latka i był jak roślinka. Nie mówił, ledwo chodził. A ona miała tak pozlepiane z brudu włosy, że najpierw trzeba było je odmoczyć, a później sąsiadka rozczesywała przez 3 godziny - mówi pan Zbyszek. Kamilka długo broniła rodziny, choć w domu nie działo się najlepiej. Ciągle powtarzała, że boi się porodu i śmierci. A Kajtek płakał całymi nocami. I miał oczopląs, który minął, gdy chłopiec poczuł się bezpiecznie. - Kajtek to był gość. Mój dobry koleżka. Wszędzie go ze sobą zabierałem. A on powtarzał po Gosi „Zbyszek, wstawaj, godzina”. 

Ich ścieżki nie biegły prosto. Po drodze znów trafili do domu dziecka, a na jakiś czas zamieszkali nawet z tatą. Ostatecznie znaleźli swoje miejsce w rodzinnym domu dziecka.

Mieszkali z nimi także Emil i jego młodsza siostra Ela. To Emil zadzwonił po policję, bo nikogo nie było w domu, a oni byli głodni. Oboje mieli FAS, czyli alkoholowy zespół płodowy. To, co zdrowe dziecko jest w stanie opanować w kilkadziesiąt minut, im zajmowało długie godziny. - Liczenie, mnożenie, pory roku i pory dnia - to była dla nich zagadka. Emil spędzał przy lekcjach całe popołudnia, a efektów prawie nie było widać. Eluni powtarzałam codziennie, że rano jemy śniadanie, po południu obiad, a wieczorem kolację. Gdy pytałam pod wieczór, co będziemy teraz jeść, rozbrajająco szczerze mówiła „Śniadanie?” - komentuje pani Gosia.

Nie wszystkie dzieci ich pamiętają. Ola miała pół roku, gdy z nimi zamieszkała. A kilka miesięcy później już tulili ją nowi rodzice, którzy wcześniej adoptowali jej starszego brata. Biologiczne dzieci przekonały ich, że muszą wziąć także Olę. - Wszystkie te dzieci bardzo do mnie lgną. Nawet te, które były krótko i bardzo dawno. Ponoć to dlatego, że jestem w ich życiu pierwszą osobą, która dała im poczucie bezpieczeństwa - komentuje pani Gosia. Pamiętać nie będzie ich również Stasiu. - Jak do nas przyszedł, miał kilka miesięcy. To było nasze najmłodsze dziecko. I do tego przekochane. Nazywaliśmy go Babariba - komentują. Co tydzień jeździli z nim do pokoju spotkań w filii Wydziału Wspierania Pieczy Zastępczej, by Stasiu mógł zobaczyć się z rodzicami. - Jeździliśmy, dopóki mama nie zadźgała podczas kłótni taty. Ale Stasiu miał w tym wszystkim wielkie szczęście. Rodzinny dramat sprawił, że o chłopcu dowiedzieli się jego krewni i zostali rodziną zastępczą - opowiada pani Gosia.

Najsmutniejsze dziecko świata

Po prawie 9 latach prowadzenia pogotowia rodzinnego oboje już wiedzą, jak pracować z dziećmi „FAS-owymi”. One potrzebują krótkich i czytelnych komunikatów. - Gdy mówiłam Emilowi „Kończysz myć zęby, to nie dawałam od razu drugiego polecenia, bo się gubił. W domu nie mieliśmy z nim problemów, ale nauczyciele za dużo wymagali i wciąż narzekali na jego zachowanie. Odpowiadałam wprost „To państwo nie radzą sobie z Emilem. A nie my”. W szkole mówili mi, jak z nim rozmawiać. Że mam usiąść naprzeciwko niego, patrzeć mu w oczy i zacząć od „Emilek, ja wiem, co ty czujesz...”. Postanowiłam sprawdzić. Siadam, patrzę w oczy, zaczynam gadać te wszystkie mądrości, a Emil śmieje się coraz bardziej i na koniec pyta „Ale co ci się, ciociu, stało?” - komentuje. - Kiedyś powiedział do mnie tak całkiem poważnie: „A co wujek myśli, że to, żebym był grzeczny, to są takie czary mary i już?” - relacjonuje pan Zbyszek.

Niektóre dzieci oswajają się z nowym domem raz-dwa. Inne potrzebują miesięcy, by zaufać opiekunom. Grzesiu, którego starsze dzieci nazwały Bibim, uśmiechać zaczął się prawie po roku. Mama Bibiego zostawiała go samego w nocy, a w napadach złości ciskała nim o ścianę. - Gdy nasza sąsiadka zobaczyła go po raz pierwszy, powiedziała, że to najsmutniejsze dziecko świata. I rzeczywiście - tak przybitego dziecka jeszcze nie widzieliśmy - opisują. Bibi miesiącami płakał wniebogłosy. Przez kilka miesięcy powoli odkrywał świat, w którym już nie trzeba się bać.

Dużo weselsza wydawała się Majeczka, choć miała wiele powodów do smutku. Urodziła się w 33. tygodniu ciąży. Ważyła dwa kilo i miała dwa promile. Pierwsze tygodnie życia spędziła w szpitalu. - Ona również straszliwie płakała. Była przecież jak na odwyku. 

Prosiłam, by nauczyli nas rozstań

Dla wielu dzieci trudną sprawą są spotkania z rodzicami. Bo albo nie przychodzą, albo są pijani, albo naobiecują zbyt wiele. - Jednemu z dzieci rodzice mówili przez telefon, że mają dla niego nowy rowerek i śliczną pościel w księżniczki. A jak to dziecko poszło w odwiedziny do domu, to okazało się, że tam nic nie ma - wspomina pan Zbyszek. Najgorzej jest wtedy, gdy wiozą dzieci na spotkanie, a krewni nie przychodzą . - Są rozbite, płaczą, walą głową w ścianę. Czasami już czują, że nic z tego nie będzie. „Mam takie przeczucie, że dzisiaj nikt nie przyjdzie”- komentują.

Czasami wydaje się, że gdy dziecko idzie do adopcji, to zaczyna się nowe piękne życie. Ale nie zawsze tak jest. Zwykle to dopiero początek. Bo przecież traumy i zaburzenia z przeszłości pozostają w dzieciach przez długi czas. - Wiemy, że niektóre z nich mają problem z nawiązywaniem więzi. Latami chodzą z dziećmi na terapię. Czasami rodzice są na skraju wyczerpania psychicznego. Utrzymujemy kontakt z prawie wszystkimi rodzinami, do których poszły „nasze” dzieci. Przyjeżdżają do nas w wakacje na działkę do Jury Krakowsko-Częstochowskiej. My wciąż żyjemy ich historiami. Gdy jedna z mam zadzwoniła w środku nocy, bo w chwili załamania złapała się na tym, że myśli o rozwiązaniu rodziny adopcyjnej, obie ryczałyśmy z rozpaczy do słuchawki. Na szczęście, tak się nie stało - komentuje pani Gosia.

Z trudnościami Wilamkowie mierzą się każdego dnia. - Ludziom trudno jest uwierzyć, że 10-latek nie odejmie dwóch od pięciu. Niektórzy myślą, że stroi sobie żarty. A przy FAS-ie to norma. Odrabianie lekcji przeciąga się więc godzinami. Zwykle zaczyna żona, a gdy słyszę po tonie głosu, że ma dość, to wkraczam i ją zastępuję - komentuje pan Zbyszek. Oboje mówią zgodnie, że to i tak żaden problem. Że najgorsze są rozstania. - Od początku wiedziałam, że z dziećmi jakoś sobie poradzę. Na kursie prosiłam, żeby nauczyli mnie, jak się z nimi rozstawać. Przyznali, że nie są w stanie. Najlepiej, gdy zaraz po odejściu jednego dziecka przyjeżdża kolejne. Wtedy skupiam się na teraźniejszości, działam i nie myślę tyle o poprzednim  - komentuje pani Gosia. A jej mąż przytakuje. - To prawda. Najtrudniej jest, jak dzieci odchodzą. Tylko to. Ich odejścia to jest psychiczna jazda. Czy płaczę? Przeważnie tak, ale po cichu, żeby nikt nie widział. Bo rozstań nie da się nauczyć na żadnym szkoleniu.

*Imiona dzieci oraz niektóre szczegóły dotyczące ich historii zostały zmienione.

Facebook